O zmęczeniu i egoizmie.

 Ach, te niepracujące mamy, na macierzyńskich, wychowawczych i innych takich... nic nie robią, tylko w domu siedzą i kawę piją, lub, jak wyżej, wylegują się na łąkach i brzózki oglądają.

Jest lato, ciepło, czasem za ciepło, i codziennie jestem z dzieciaczkami na dworze. Zwykle jest tam ze mną moja Mama, kobieta do ozłocenia. Bez niej mój kręgosłup dogorywałby już od noszenia Grzesia za uciekającą Zosią. I jakoś tak się ostatnio złożyło, że spotykamy się, gdy wracam ze spaceru. Mama przynosi nam kawę, wsadzamy dzieci do piaskownicy, mamy chwilę spokoju, pijemy tą kawę... i któregoś razu ktoś śmiał się, że jak tak się na nas z boku patrzy, to można pomyśleć: „takim to dobrze, wieczny urlop! Nic, tylko siedzą na dworzu i kawę piją!”. Tak, takie właśnie jest to życie Mam i Babć :D

Tymczasem organizacja czasu przy dwójce bombelków to prawdziwe studium logistyki. Dzieci rok po roku rujnują mózg, choć są najcudowniejsze na całym świecie (te moje, oczywiście). Serio, inżyniera powinny mieć te mamy, które przez to przechodzą i żyją. A co, jak się ma więcej dzieci?! Inżyniera, magistra i tytuł rodzica mianowanego. Osobiście ciągle czuję się na poziomie stażystki. Czasem jestem nieludzko zmęczona. Kiedyś myślałam, że wiem, co to zmęczenie, bo – hahahaha – wstawałam o 3 rano na rykowiska. To takie zmęczenie, jak wtedy, to jeszcze raz poproszę. Albo tysiąc razy. Zmęczenie wywołane czymś, co sprawia mi radość, czymś, co uwielbiam robić, co dodaje mi skrzydeł, co sprawia, że chce mi się żyć.

A nie – zmęczenie tym, że od dwóch i pół roku się nie wysypiam, absolutnym brakiem czasu dla siebie, niemożliwością zajęcia się czymkolwiek innym, niż dzieci, zmęczenie tym, ze wieczorem jestem tak zmęczona, że nie mam siły przeczytać choćby fragmentu książki, zmęczenie tym, że nie mogę poświęcić każdemu dziecku tyle czasu, ile bym chciała, choć oddaję im cały swój czas, zmęczenie dziecięcymi buntami, i tym, że po całości zawodzę jako matka i codziennie staram się być lepsza, a to nie wychodzi...

Ano, są takie myśli. Są nader często, tułają się po głowie, kłębią, niechciane, a upierdliwe jak latem muchy po deszczu. Czasem biorą górę nad zdrowym rozsądkiem i zwyczajną pogodą ducha, i wtedy jest naprawdę ciężko. Z poporodowej ankiety wychodziło mi, że mam lekką depresję, ale nic z tym nie zrobiłam, myślałam, że przejdzie sama. Przecież tyle osób tak ma, co ja będę się wygłupiać... I właściwie to do tej pory nie wiem, czy przeszła, czy nie. Udałam się nawet w końcu do psychologa, z pytaniem, czy mogę zrobić coś z tą czarną dupą, w którą wpadam. Dowiedziałam się, że tak jak ja, to ma każda młoda matka, że to w ogóle przypadłość mojego pokolenia, że poczucie winy, że wieczna zgryzota, że mam sobie na tydzień wyjechać, i w ogóle na pewno wszystkiemu winien jest mój mąż. Cóż... niektórzy psycholodzy potrafią skutecznie do siebie zniechęcić.

Ale coś dobrego z tej wizyty wyszło. Postanowiliśmy z Piotrkiem wziąć sprawy w swoje ręce, zastanowiliśmy się, co zrobić, żeby polepszyć sytuację, i ustaliliśmy sobie grafik wolnych godzin: w jeden dzień kilka godzin dla mnie, w drugi dla Piotrka, trzeciego dnia spędzamy czas razem, gdzieś na spacerze. Chociaż po kilka godzin. I wiecie, że to działa?! Czasem te dni i godziny się obsuwają, wiadomo, ale elastyczność jest już wpisana w bycie rodzicem, nic się nie da z góry zaplanować i być tego pewnym. No, ale mniej więcej udaje nam się tego trzymać. I to daje efekty. Od jakiegoś czasu nie mam już zjazdów w czarną dupę. Nie opanowują mnie mroczne myśli, nie robię sobie o wszystko wyrzutów, więcej się śmieję i jest mi lżej, bo wiem, że w końcu, i to niebawem, nadejdzie dzień, w który będę mogła spędzić KILKA GODZIN SAMA. Jest jeszcze coś – zaczęłam regularnie spotykać się z moją siostrą. Co dwa tygodnie. I to też jest coś, na co czekam, coś, co mi dodaje energii do działania i pełni funkcję terapeutyczną. Dzieci też jakby się spokojniejsze zrobiły, czują, małe uczuciowe barometry, że mama robi ze sobą porządek, a mi jest teraz coraz łatwiej czerpać przyjemność z przebywania z nimi.

Może to wszystko brzmi dla kogoś kuriozalnie. Albo znajdzie się ktoś, kto pokręci głową i powie: ”Jak można być zmęczonym własnymi dziećmi?!”. Lub: „No, ale że tak całkiem nie ma dla siebie czasu w ciągu dnia?... No już bez przesady...”. Tudzież: „Chciała, to ma.”. No ma, ma. Ma, kocha, i jak to z miłością bywa, również cierpi. Jestem pewna, że znaczna większość mam mnie rozumie. Przynajmniej częściowo.

Nawet teraz, gdy już mamy z Piotrkiem grafik naszych godzin wolnych, wciąż zdarza mi się nie kontaktować ze zmęczenia. Niech miarą mojego zmęczenia będzie to, że w odstępie kilku tygodni wykupiłam dwa te same kursy pisarskie. Pierwszy mnie zachwycił, i drugi też! Jakże się zdziwiłam, gdy dostałam ten drugi, zaczęłam go przeglądać, i jakoś mi tak te zadania do wykonania wyglądały znajomo, tytuł kursu w zasadzie też, zupełnie jakbym to już kiedyś robiła... Kurtyna.

Chciałam właściwie o dzieciach mych napisać, tymczasem napisałam o sobie. Jakże egoistycznie. I dygresją o egoizmie zakończę.

Od ponad roku nie ma dnia, w którym, nawet mimo wszystkich czarnych myśli, nie byłabym świadoma mojego życia. Najpierw męczyło mnie to egoistyczne poczucie szczęścia, że jestem bezpieczna, mam swój dom, moi najbliżsi są relatywnie zdrowi, dzieci nie znają uczucia głodu i wyrastają w spokoju, miłości, wśród swoich książeczek, zwierząt i pluszaków, śpią we własnych łóżkach. Od pół roku codziennie po kilka razy muszę dotknąć, przytulić, pogłaskać, powąchać mojego męża i moje dzieci. Robię to nie tylko dlatego, że lubię, ale też na zapas. I na wszelki wypadek. Bo życie jebitnie kruche jest. Przekonują się o tym ludzie na całym świecie. I za naszą wschodnią granicą. Codziennie myślę o tym, jak to jest, zostawić swój dom, pełen rzeczy, wspomnień i marzeń, i uciekać, żeby ocalić życie. Jak to jest uciekać z niemowlęciem, z dwójką, trójką dzieci, z dzieckiem autystycznym, dzieckiem niepełnosprawnym. Ze zwierzętami. Ratować życie, i w poszukiwaniu bezpieczeństwa zostawić na froncie męża, syna, ojca.

Codziennie o tym myślę.

Mam wrażenie, że wojna na Ukrainie trochę już ludziom spowszedniała. Kryzys w Puszczy Białowieskiej też. Mam nadzieję, że to tylko wrażenie. A mój egoizm już mnie nie męczy. Jestem go boleśnie świadoma. Cieszę się, że moja rodzina jest bezpieczna. Czy jest w tym coś złego? To nie znaczy, że jestem mniej wrażliwa na cierpienie innych.

Zatem na koniec Kazik. Jak zawsze, trafia w sedno.



Do zobaczenia!

Komentarze