Rusałka

         Cześć i czołem. Mamy maj! Już od wczoraj! Zażółciło się w ogrodzie od mniszków, na łąkach robi się zielono, kwiaty dzielnie pokonują przeciwności losu skryte pod postaciami ślimaków, poskrzypków i niewinnie wyglądającego przetacznika, i kiełkują, wzrastają, kwitną... Wkrótce łąki zaczerwienią się od maków i zaniebieszczą od bławatków. Wczoraj słyszałam pierwsze słowiki. Nad krajem unosi się zapach grillowanej kiełbasy. 

    Do czerwca został już tylko jeden niedługi miesiąc, a ja przedstawiam Wam krótki fragment mojego opowiadania o czerwcowej Rusałce. 

       "Felicja Robakowska dziarsko maszerowała chodnikiem, stukając obcasami po krzywych, dziurawych płytach. Wieś jeszcze przysypiała, jeszcze przeciągała się w pościeli, przewracała na drugi bok, zbudzona przez porykiwanie krów i trzeszczenie składaka starego Kuleszy. Ledwie wzeszło słońce, ledwie przegnało mgły i wzniosło się nad dachy, ledwie stado krów zniknęło za rogiem razem z Kuleszą i jego psami. Felicja dotarła do sklepu, przegoniła z ławki ledwie żywego sąsiada, nie szczędząc mu przy tym obelg, a gdy upewniła się, że złorzeczący pijak oddala się ulicą mniej więcej prosto w stronę swojego domu, otworzyła kluczem oszklone, białe drzwi, osadzone w błękitnej framudze. Założyła drzwi drewnianym klinkiem, zaniosła do kantorka torebkę, umyła ręce, przywdziała błękitny fartuch w grochy i zmieniła buty na wygodne chodaki. Nie zwlekając, zabrała się za porządki.

    Było jeszcze zbyt wcześnie na otwarcie, ale Felicja lubiła wszystko sobie zawczasu przygotować. Niespiesznie wystawiała skrzynki, przebierała owoce i warzywa, krzywiła się na widok truskawek. Trzeba je będzie przecenić i więcej już w tym sezonie od Gutka nie kupować. Nakrajała wędlin i plastrów sera, dołożyła do lodówki wędzonej makreli, której zapach przyjemnie drażnił nozdrza, uzupełniła słoje ze słodyczami, wyściełała puste kosze na pieczywo. Doglądała dat ważności. Kącik przemysłowy posprzątała sobie już wczoraj wieczorem, wystarczyło jeszcze tylko wyrównać kolorowanki, zeszyty, i już. Wnet przyjedzie sobotnia dostawa, a ona już ma tu wszystko gotowe, poukładane.

    Chyba nawet Janka Borkowska nie miała u siebie takiego porządku!

    Promieniejąc zadowoleniem, Felicja podeszła do drzwi, uchyliła je szerzej i wystawiła twarz na słońce, mrużąc oczy. Posłuchała chwilę, jak kukają kukułki, jak ładnie śpiewają ptaki nad rzeką. W porannej ciszy wyraźnie słyszała szum wodospadu przy starym młynie. Gdzieś zarżał donośnie koń, pewnie ze stajni w „Młynarczyku”. We wsi konie były już tylko tam i u Majów. Pachniało swojsko nadrzeczną wilgocią i krowami. Stary Kulesza ledwie przepędził stado przez wieś. Uparciuch jeden, trzymał te swoje krowy i trzymał, a prawie nic z tego nie miał, tylko problemy same, a dochodów żadnych. Taka ta gospodarka teraz była, że jak się uczciwie mały biznes prowadziło, to się mało co z tego miało. Trzeba było umieć się zakręcić, zachachmęcić i oszukiwać, żeby coś więcej zarobić. A stary Kulesza ani się zakręcić, ani zachachmęcić nie potrafił. I co? I miał, co miał – stado krów, podupadające gospodarstwo, wieczne problemy i brata pijaka na utrzymaniu.

    Ona, Felicja, nie lepsza. Też oszukiwać nie umiała, ale jakoś sobie radziła. Sama, bo Robakowski to potrafił tylko brać i chlać, a do pomocy i do pracy to miał dwie lewe ręce. 

    Felicja bała się trochę, że jej w okolicy wybudują market. Przyjdzie wtedy zamknąć sklep i stać na kasie, albo towar rozkładać... Wiedziała dobrze, że jak jaki market we wsi wyrasta, to w pięciu okolicznych wioskach takie małe sklepiki jak jej się zamykają. No i co zrobić, jak przyjdzie stać na kasie, to będzie stała. Za coś żyć trzeba. A na razie dbała, żeby jej sklepik był czysty i dobrze zaopatrzony. 

    Miała tu kącik drogeryjny, apteczny, kilka książek, artykuły papiernicze, kolorowanki, wyklejanki dla dzieci, a nawet trochę ubrań. Na większe zakupy ludziska jeździli do Choczewa, ale jak kogo przypiliło, to i u niej się różne rzeczy kupowało. Lada dzień przyjdą paczki z duperelami na wakacje. Na pewno znajdzie się ktoś, komu zabrakło gumowych pływaczków dla dzieciaków, plażowych parasoli, parawanów czy łopatek. Ceny Felicja miała zawsze przystępne, nie to, co nad samym morzem. A i wariaci, co wysyłali pocztówki z wakacji, też się zdarzali, choć to już nie to, co kiedyś było, oj, to już nie to samo... Znaczki drogie, jak ozłocone, to co się dziwić, że ludzi mniej ciągnie do wysyłania kartek. Łatwiej wysłać smsa ze zdjęciem, a też przyjemnie.

    Felicja lubiła ten swój sklep. Tu była panią. Wszystko miała pod kontrolą, porządek taki, że mucha nie siadła, żaden flejtuch jej spokoju nie zakłócał, bo alkoholu nie sprzedawała.  I rybki mogła sobie podjeść w wolnej chwili. Wędzonej, świeżutkiej, wczoraj przywieźli...

    A wieczorem, akurat, gdy Robakowski wytaczał się na balety, Felicja wracała do domu i mogła w spokoju zająć się ogrodem. Uważała to za dobry, niekrzywdzący układ. 

    Felicja zaparzyła sobie kawę i już, już nakładała na talerzyk co smaczniejsze fragmenty makreli, gdy nagle coś ją tknęło. Znajomy dreszcz przebiegł jej po karku. Podniosła wzrok i wzdrygnęła się tak, że rybka spadła jej na podołek razem z talerzykiem i widelcem.

    Przez szparę w drzwiach zaglądała Ona.

    A, Maryja Józef! Zawsze pojawiała się tak niespodziewanie! Straszydło małe. Drobna, chuda, z długimi, czarnymi włosami i skórą bladą jak sama śmierć, w czarnej sukience. Dziewczyna w czerni. Albo po prostu Ona. Tak Felicja o niej myślała. Zimny pot ją oblał, ale szybko się pozbierała. Zgrabnym ruchem wrzuciła rybkę na miejsce, na papierową podkładkę, pozbierała mięso z fartucha na talerzyk, nakryła to folią i odłożyła pod ladę. Wstała z zydelka i sprężystym krokiem podeszła do drzwi. Kopnęła klinek i szerokim gestem zaprosiła dziewczynę do sklepu.

- A dzień dobry, dzień dobry! Wejdź, wejdź...

    Chudzina łypnęła na Felicję bladym, przejrzystym okiem i wsunęła się do środka. Zapachniało silnie tatarakiem, jeziorem, przybrzeżnym szlamem. Ładny zapach.

- Dawno cię nie było – powiedziała Felicja. - Aż myślałam, czy coś ci się nie stało. Albo czy mi się czasem tylko nie przyśniłaś.

    Dziewczyna uniosła brew i coś na kształt uśmiechu przemknęło przez jej upiorną, trójkątną twarzyczkę. Felicja, już całkiem opanowana, uśmiechnęła się szeroko do tego chudego stworzenia, bez strachu patrząc w blade, lśniące oczy.

- No, co tak oczy wytrzeszczasz? Martwiłam się, a martwiłam!

- Martwiłaś się o mnie? - spytało dziewczę chropowatym głosem, brzmiącym jak kościste palce skrobiące o cegły w głębi studni. Kiedy Felicja pierwszy raz ją usłyszała, prawie zeszła na zawał.

- A co ty myślisz, dziecko? Kilka tygodni już minęło!

- Byłam zajęta. Jak można się martwić... o mnie? - spytała dziewczyna powoli, z namysłem.

- Ech, dziecko, dziecko – westchnęła Felicja, z politowaniem kręcąc głową. - Ty myślisz, żeś wszystkie rozumy pozjadała, co? A w ogóle na ludziach się nie znasz. No, wybieraj, wybieraj, co potrzebujesz. Zara piekarnia przyjedzie.

    Dziewczyna zaczęła krążyć po sklepie, wrzucając do koszyka rozmaite produkty. Głównie warzywa i owoce, ale też ciastka (wybierała te z kremem), i słodycze (uwielbiała batoniki Milky Way). Wzięła całą łubiankę truskawek i kilka butelek marchewkowego soku. Postała przez długą chwilę w kąciku drogeryjnym, uważnie oglądając spinki do włosów. Szczupłymi palcami dotknęła dziecięcej wsuwki z kolorowym jednorożcem. Potrząsnęła głową i odsunęła się.

- Jakbyś przyszła wieczorem, to bym ci jeszcze świeżych bułek dała – zagadnęła Felicja, ale dziewczyna tylko uśmiechnęła się zagadkowo.

- Nie trzeba – wychrypiała.

- A skarpetek nie chcesz?

    Po drobnej twarzyczce przemknął wyraz zakłopotania.

- Nie będę miała jak odpracować – szepnęła. - Przesilenie idzie. Muszę śpiewać.

    Felicja pokiwała głową, kazała dziewczęciu zaczekać i zagarnęła z kącika kilka par skarpet (rozmiar 34-35, dziewczę miało mikroskopijne stopy). Dorzuciła też spinkę z jednorożcem. Włożyła to wszystko do wiklinowego koszyka.

    Na widok spinki blade oczy dziewczyny rozbłysły.

- Odpracujesz po przesileniu, co? - zaproponowała Felicja. - Bym potrzebowała pomocy przy nagietkach. Strasznie wątłe rosną. I przy liliach, bo je robale zeżrą, jak nic... Zresztą, rozejrzysz się po ogrodzie, sama będziesz wiedziała, co najpilniejsze, a co może poczekać.

    Dziewczyna uśmiechnęła się do Felicji, uśmiechnęła się naprawdę, szczerze, ukazując dwa rzędy ostrych jak brzytwa, małych ząbków. Felicja powiedziałaby, że to taki uśmiech od serca, gdyby miała pewność, że to stworzenie ma serce. Całą siłą woli utrzymała pogodny wyraz twarzy.

    Te zęby...

- Dziękuję – szepnęła dziewczyna chrapliwie i żarliwie. - Dziękuję bardzo.

- To nic, dziecko, to nic – zapewniła Felicja. - A pamiętaj, przyjdź, jak tylko będziesz czego potrzebować.

    Dziewczyna rozejrzała się jeszcze po sklepie. Zatrzymała wzrok na skrzynce z przejrzałymi owocami.

- A to co? - zapytała, wskazując palcem.

- Na kompost, przegniłe - wyjaśniła sklepowa. - Truskawki też już przejrzałe, zjedz je szybko, bo się pochorujesz. Przecenić muszę...

    Dziewczę spojrzało nierozumiejącym wzrokiem.

- Nieważne – Felicja machnęła ręką. - Zara ludzie przyjdą. Idź już, mała.

    Dziewczyna kiwnęła głową, raz jeszcze obrzuciła owoce uważnym spojrzeniem, po czym bez słowa wyszła ze sklepu, dzierżąc ten swój wiklinowy koszyk, prawie większy od niej, i łubiankę truskawek.

    Felicja, jak gdyby nigdy nic, przysiadła na zydelku i wróciła do pałaszowania makreli. Dawno już przestała się zastanawiać, skąd przybywa to dziwne stworzenie. Pewnie znad wody, sądząc po zapachu. Dawno też przestała się jej bać. Nie można bać się kogoś, kto uwielbia ciepłe, kolorowe skarpety i ma słabość do czekolady. Nawet, jeśli tą czekoladę zajada zębami ostrymi jak żyletki.

    Felicja nie przejmowała się też brakiem zapłaty. Mogła się spodziewać, że jej mały, przydomowy warzywniak obrodzi wkrótce w dwójnasób, a kwiaty zakwitną tak, że Jaskierzanki zbledną z zazdrości.

    Felicja uśmiechnęła się z zadowoleniem, a gdy wzrok jej padł na skrzynkę z odpadami, rozjaśniła się jak samo słońce. Przejrzałe owoce, jeszcze przed chwilą pełne czarnych plam, zalśniły świeżością. Mogła z powodzeniem odłożyć je do skrzynek. Zejdą w pierwszej kolejności. I truskawki... och, truskawki wyglądały, jak dopiero co zebrane. Felicja poklepała się po kolanach i roześmiała się w głos. To ci czary! Takie czary, to ona lubiła, ot co!

    Kierowca z piekarni zastał Felicję w tak znakomitym humorze, że aż zaczął dociekać, czy jej co szczególnego dziś nie spotkało.

- A dobra wróżka mnie odwiedziła, wie pan, ledwie wyszła! - śmiała się Felicja.

- Eh, żeby to każdy taki wesół był z rana – wzdychał kierowca. Na odchodnym, ku swojemu zdumieniu, został obdarowany torebką przepysznych, świeżych truskawek.

    Dziś Felicja mogła sobie na to pozwolić. W końcu, nie na co dzień sklep odwiedzała rusałka."


Jak widzicie, spinka Rusałki na swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Kto wie, może Rusałka również?...


       A na koniec coś do posłuchania i do zachwycenia. Z dedykacją dla Rusałki, co pozowała mi do spinki.          




 Serwus!

Komentarze