Garść październikowych myśli i zdjęć.

 Serwus, moi drodzy! Mamy piękny październik. Kolory za oknem jak malowane, pogoda... hm, no, jak to jesienią, raz słońce, raz deszcz, wiatrem wieje, czasem wszystko na raz wieje, pada i świeci, a dzieciom gile fruwają jak motyle. Patrzymy sobie z Piotrkiem z daleka na las, marząc o tym, że jeszcze kiedyś wyruszymy sobie o świcie na długą, jesienną wędrówkę. Póki co, podładowujemy się wzajemnie drobnymi szczęściami codzienności. Na przykład chwilą zgody między naszymi aniołkami, kiedy zamiast wyrywać sobie zabawki, karmią się nawzajem flipsami  albo robią wyścigi z pokoju do pokoju, zakończone skokiem na główkę do namiotu z pluszakami. Eh, niebezpieczne to, bo ślisko, bo po drodze kafle, szafki, kanty, rogi, pod nogami przeszkody typu klocki, o które łatwo się potknąć. Ale dzielnie hamuję odruch powstrzymania dzieciorków przed tym wyścigiem rozciętych skroni, bo to ich rzadki moment nawiązywania pozytywnych relacji, kiedy się do siebie śmieją, a wrzeszczą z radości, a nie złości.  

Ot, i chwila szczęścia :)

Stuknęła nam z Piotrkiem 4 rocznica ślubu. Achjaktenczasleci. Trochę się pozmieniało przez te cztery lata. Przybyło nam kotów, mamy teraz dwa, dzieci nam przybyło, też jest dwójka. Kilogramów nam przybyło. Mądrości nam nie przybyło. Raczej ubyło, bo całe nasze nabyte życiowe doświadczenie diabli wzięli, odkąd na świecie pojawiły się nasze dzieci. Okazuje się, że takie dwa małe naprawdę mogą wywrócić świat do góry nogami i całe wcześniejsze życie nagle blednie. Mieliśmy problemy? Jakie, kurna, problemy?! Przed ślubem nam mówili: "Oho, ho ho, zobaczycie, po ślubie, to się wszystko zmieni!" "Niby co się zmieni?" - pytaliśmy. "No WSZYSTKO!". I figa, nic nam się po ślubie nie zmieniło, prócz tego, że formalnie zostaliśmy mężem i żoną. WSZYSTKO to się zmieniło, jak przyszła na świat Zosia. Naprawdę. Niby się wie, że pojawienie się dziecka to wielka zmiana, ale chyba żaden przyszły rodzic nie spodziewa się, że aż taka. Akt ślubu to formalność, dla nas była to też wielka radocha, impreza życia, ogromne przeżycie duchowe. Ale nic się po tym nie zmieniło. My pozostaliśmy tacy sami, nasza miłość też, życie toczyło się dalej swoim rytmem.

Młodzi, szczupli i beztroscy.

Dzieciaci, zatroskani i wciąż szczęśliwi ;)

Gdy urodziła się Zosia, wrzuciło nas na zupełnie inne tory. Inną drogę, inne szlaki, w ogóle wszystko stało się inne. My się zmieniliśmy. Zmieniło się nasze życie. Kruszynka o wadze trzech kilogramów zrobiła nam trzęsienie ziemi o niewyobrażalnej skali. Odkryliśmy nowy rodzaj miłości: miłość do dziecka. Uczucie, które sprawia, że reszta świata staje się nieważna. Sami dla siebie stajemy się mniej ważni. Najważniejsze staje się to, żeby kruszynka była zdrowa i szczęśliwa. 

A że było nam mało tej jednej miłości, to zaraz pojawiła się druga, a co! Jak szaleć, to szaleć! Serca mamy wielkie, starczy dla wszystkich :)

Nie stracić siebie w miłości do dziecka to trudna sprawa. My się staramy. Każde z nas stara się pielęgnować siebie osobiście, mieć czas tylko dla siebie i swoich pasji, ale dbamy też o siebie nawzajem, i o to, żeby spędzać czas razem. Trzeba w tym całym rodzinnym pierdolniku znaleźć złoty środek na przetrwanie, bo inaczej może być krucho. Rodzina to naprawdę ogromne szczęście, kupa radości i wspaniałe chwile, ale też niewydolność nerwowa, notoryczny brak snu i za krótka doba. Trzeba mieć twarde dupsko, umieć się wykłócać, osiągać zen, gdy dwa dzieciorki wrzeszczą na raz i starać się nie rozbić głowy i ścianę z wyczerpania.

Mimo wszystko, nie jest źle, naprawdę! No, może momentami. Ale dobre momenty wygrywają. Zawsze wygrywają. 

 Nie oddałabym tego mojego stojącego na głowie świata za żadne skarby. Tęsknię czasem za tym poczuciem wolności, gdy w wolny dzień wstawaliśmy przed świtem i niezależnie od pogody jechaliśmy w teren. Tęsknię jak jasna cholera. Ale i tak nic bym w życiu nie zmieniła. Tu, gdzie jestem, jestem na swoim miejscu, z dzieciorkami, Piotrkiem, kotami i ze wszystkimi radościami, smutkami, dobrymi i złymi chwilami. To się chyba nazywa szczęście, co? Tak ogólnie i biorąc pod uwagę całokształt, to tak, jestem szczęśliwa. Podobnego uczucia bycia na swoim miejscu życzę każdemu rodzicowi.

Świat też trochę się zmienił przez te cztery lata. W przygranicznych lasach, w których brykaliśmy sobie beztrosko w naszej podróży przedślubnej, można spotkać już nie tylko żubry. Można tam spotkać uchodźców. Mieszkająca tam znajoma fotografka, którą wtedy poznaliśmy, broni już nie tylko starych drzew w Puszczy Białowieskiej, ale broni też ludzkiej godności i życia, a na fotograficzne spacery zawsze zabiera wielki plecak, z kocami, apteczką, jedzeniem i herbatą. Za naszym progiem wojna. Putin oszalał. Narastają problemy, o których można mówić i mówić bez końca, ale wszyscy mamy dosyć swoich smutków i problemów, więc dziś nie smęcę. Dziś, mimo poniedziałku, od rana staram się widzieć jak najwięcej kolorów, zanurzać się w jesiennych zapachach i barwach, planuję jabłkową tartę z cynamonem (pochwalę się, jeśli uda mi się ją zrobić, bo przy dzieciorkach to niezły wyczyn, zrobić ciasto!), więcej się uśmiecham. Spycham gdzieś w kąt wszystkie zgrozy, lęki i strachy, myśli o wojnie, kamractwie rodaków i innych podobnych sprawach. Czasem trzeba pozbyć się z umysłu tego całego śmiecia i zająć się przyjemniejszymi aspektami życia. A co jest dobre i przyjemne? ZDJĘCIA! Dlatego częstuję Was porcją naszych październikowych chwil. I więcej już ani słowa. 











Po co dzieciom drogie zabawki, jak do szczęścia wystarczy stary lejek, beczka, liście i trochę wody. I wiadro orzechów. Uniwersalne pytanie retoryczne.

No dobra, jeszcze kilka słów. Dziś utwór na jesienny zmierzch, na miękki kocyk, na dobrą książkę... Utwór, który kojarzę jako wielki krok do moich muzycznych miłości. Utwór na nieprzespaną noc i na dobranoc. Utwór wszechczasów. Proszę Państwa, nastawcie uszy i ucztujcie duchowo, bo oto...


Do zobaczenia!


Komentarze

  1. Kasiu, wpis piękny, zdjęcia - no jak inaczej, ale za muzykę na koniec to przyznaję medal! Z ziemniaka, wiadomo, najlepszy!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz