"A skoro szarość nie zachwyca, to ilu potrzebujesz barw..."

    Właściwie to chciałam tylko napisać komentarz pod ostatnim wpisem na blogu mojej siostry ( https://gdziespomiedzy.pl/dzien-jak-co-dzien/), ale komentarz wyrwał mi się spod kontroli. Pisał się i pisał, aż zabrakło miejsca. A potem uznałam, że przydałoby się do niego kilka zdjęć, i tak powstał u mnie nowy wpis.

    Odkąd pamiętam, zastanawiałam się, skąd zwykli ludzie biorą siły do życia w ekstremalnie kryzysowych sytuacjach, na przykład w czasie wojny, pod okupacją, albo czy można wieść normalne życie po śmierci dziecka, jak pozbierać się po utracie najbliższej osoby... ot, takie moje strachy, które staram się oswoić, czytając, czytając, czytając. Szukam odpowiedzi, jak żyć, gdy świat przewraca się do góry nogami i gdy trzeba odnaleźć się w rzeczywistości, która nie jest szara, bura, zwyczajna, ale ma w sobie wiele z czerwieni i czerni.

    Ola, moja siostra, trafiła gdzieś na proste pytanie: „Co jest twoim ulubionym comfort food?”. Odpowiedziała, że każde jedzenie jest „comfort food”, gdy jemy je w towarzystwie kogoś bliskiego naszemu sercu. Wtedy najlepszym posiłkiem stają się wafle ryżowe, mielonka turystyczna czy herbata o zapachu leczo, bo termos był niedomyty po ostatniej zawartości. Proste? Proste. A jakie wartościowe, jak się to samemu odkryje.

    Jest taka banalna, a zarazem taka łatwa do przeoczenia prawda, że odpowiedzią na wszystko jest drugi człowiek. Trochę to wyolbrzymione, trochę zbyt uproszczone? A może spłycone?

    A może jednak nie?

    A mnie udało się odkryć, że kiedy wali się świat, to właśnie ten drugi człowiek trzyma nas przy życiu i zdrowych zmysłach. Tak się złożyło, że od zeszłego piątku żyjemy z Piotrkiem w nowej rzeczywistości. Nasze życie już zawsze będzie się dzielić na to sprzed zeszłego piątku i na to... nowe? Inne. Na pewno inne. Kiedyś napiszę, co nam się przydarzyło. Jeszcze nie teraz, ale kiedyś na pewno. Może za miesiąc, za dwa, za pół roku... I zatytułuję ten wpis: „Niezłomny (i uparty jak osioł)”.

    W każdym razie teraz już wiem, że nawet w chwili, gdy lęk dławi za gardło, gdy z przerażenia trzęsą się dłonie, a mózg przetwarza wciąż i wciąż ten sam obraz, którego nigdy nie chcieliśmy oglądać, a który mimo to już zawsze będzie nam towarzyszył, mimo tego wszystkiego, trzeba nakarmić dzieci. Zaśpiewać kołysanki, poczytać, ułożyć do snu, a następnego dnia – żyć dalej. Mimo wszystko. Dla kogoś, kto nas potrzebuje, kto jest od nas zależny. Życie toczy się dalej swoimi koślawymi koleinami, i my też kolebiemy się dalej, żyjąc i dając radę, póki jest dla kogo żyć.

    I mam odpowiedź na swoje pytania... Po prostu trzeba robić swoje. Niby wiadomo, że tak jest. Ale odkryć to samodzielnie... cóż, niezapomniane wrażenie. Robimy to, co musimy, przeważnie dla kogoś, kogo kochamy. Łapiemy nitki i strzępki normalności, wiążemy je w codzienność, pielęgnujemy naszą szarość i monotonię, póki mamy siły, tkamy ten kilimek, żeby poczuć się bezpiecznie, lub choćby stworzyć pozory tego bezpieczeństwa, jeśli nie dla siebie, to dla dzieci, mamy, żony, partnera, kogoś bliskiego.

    Zawsze umieliśmy z Piotrkiem docenić jednostajność naszych dni. Niby szarych, niby zwykłych, ale przy tym tak zachwycających. Trochę jest o to trudniej, gdy wiecznie jest się niewyspanym i zmęczonym, ale i tak dawaliśmy radę. Wieczorem, gdy dzieci zasypiały i mieliśmy chwilę dla siebie, potrafiliśmy podsumować to słowami „Dali nam dziś w kość, ale i tak ich kocham”. Dobrze wiedzieć, że ciągle to potrafimy. Odnajdujemy się w naszej nowej rzeczywistości, w naszym mikroświecie, który trochę nam się posypał, ale damy sobie z tym radę, bo jest nas dwoje, a do tego jest jeszcze tych dwoje małych ludzi, którzy potrzebują, żebyśmy sobie poradzili. A prócz tego otacza nas cały zespół innych kochanych ludzi, którzy sprawiają, że nasze życie nie jest szare, ale ma najpiękniejsze, pastelowe kolory.

    Każdy, kto mnie trochę zna, wie, że nie jestem dziko społecznym stworzeniem. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że jestem introwertyczką. Nigdy nie miałam wielu przyjaciół, tych prawdziwych mogę policzyć na palcach jednej ręki, ale za to ci, których miałam i mam, przeważają jakością nad ilością. W każdym trudnym momencie życia wspierałam się na kimś bliskim. I tak sobie myślę, że choćby się bardzo chciało, to bez takiej chociaż jednej bliskiej osoby to nijak by nie szło na tym świecie wytrzymać.

    Doceniajcie codzienność. Szarość, rutynę. Doceńcie swoich bliskich, doceńcie to, że możecie z nimi porozmawiać, potrzymać ich za ręce. Powiedzcie im, jacy są dla was ważni. Doceńcie ich dłonie, Wasze dłonie, Wasze palce, przyjrzyjcie się ich pracy, zobaczcie, jaka to wspaniała, skomplikowana konstrukcja. Spójrzcie na siebie – nasze ciała są wspaniałe. Nie zaszkodzi się trochę sobą pozachwycać. I tą osobą, która jest obok, też. Łapcie chwile, trzymajcie, je, oglądajcie, podziwiajcie. Takie zwykłe chwile, jak zmierzch, poranek, wypita z kimś kawa, moment, w którym zapalają się latarnie albo zaczyna padać śnieg, albo kiedy ktoś was przytula, kiedy robicie to, co lubicie. Pierdolnięcie może nadejść w każdej chwili i z każdej strony, w spokojny poranek, pracowite popołudnie, leniwy wieczór. Niewiele potrzeba, żeby świat się posypał, a zatem warto go docenić, póki jest choćby znośny.

    A tu kilka zdjęć, chwil, które ogrzewają mi serce. Może Wam też się spodobają. Kwiaty, słońce, przyjaciele. Zatrzymane na zdjęciu i w sercu skrawki codzienności.

































A tak, Drzewcze. Wspomnienie, jak zjeżdżaliśmy z Caryńskiej, kwicząc jak świnki morskie, nieodmiennie poprawia humor :)





Justynka, tylko takie zdjęcie udało mi się znaleźć na kompie :)
Bez Ciebie byłoby ciężko w tamtych latach.


I na koniec, do posłuchania:


Serwus!

Komentarze