Wilga

 


    Poranne mgły kłębiły się nad rzeką, złocistymi pasmami sunęły po łąkach, wypełzały z przydrożnych rowów na podwórka, sady i pomiędzy domy. W Trzech Młynach budził się ze snu czerwcowy dzień. W pierwszych promieniach słońca senne kury dreptały wśród zielska, mokrego od rosy, niewzruszenie deptały po niebieskich kąkolach, kręciły się wśród maków, rumianków i żmijowców, bujnie kwitnących pod płotami. W zaroślach tajemniczo kląskały słowiki. Na linii wysokiego napięcia przysiadła kukułka, zacharczała, zachichotała, zagulgotała, i wreszcie zakukała donośnie, jak przystało kukułce. Słońce pięło się mozolnie nad horyzont, rozświetlało mgły. Przez zasłony i firanki przenikały do pokojów złote nitki światła.

    Z gospodarstwa przy głównej ulicy z rykiem wytoczyły się na drogę krowy. Przepychając się i chłostając po bokach ogonami, rozpoczęły powolny marsz przez wieś. Kury pierzchły przed nimi na wszystkie strony. Za stadem, na starym składaku, wyjechał Kuba Kulesza. Kulesza gwizdał na psa i cmokał na bydło, popędzając marudzące sztuki długą, cienką gałązką. Tak jak co dzień, z rytualną wręcz melancholią, wspominał czasy, gdy o tej porze każdy szanujący się mieszkaniec wsi wypędzał na pastwiska swój inwentarz. Na rowerach lub pieszo popędzali krówki chłopcy z psami, dzieciaki jeszcze, hałas był i harmider, cała wieś się budziła. Inne to były czasy. Mało kto wtedy miał auto, droga była brukowana, jak te boczne, co ich jeszcze nie wyasfaltowali. Dzieciaków było pełno, chowali się bez telefonów, bez komputerów, zdrowi rośli, silni, bez alergii, bez tych wszystkich nowomodnych chorób. Nie bali się krów, kleszczy ani komarów. Dzielne to były dzieciaki, jak trzeba...

    Inne to były czasy. Oj, inne.

    Dziś na dawnych pastwiskach rosły chwasty albo budowali się jeden za drugim, bez ładu i składu, na odrolnionych gruntach, i jeden Kulesza z całej wsi jeszcze miał krowy. Młodzi to by prędzej zjedli własne paznokcie, niż bawili się prowadzeniem bydła. Marudzili, że krowy brudzą na chodniki. A jego to sprawa, że tępaki chodzą ciągle z nosami w telefonach, co i rusz w coś paskudnego wdeptując? Nie jego, ich sprawa.

    - Paszoł, ścirzu! - popędził Kulesza psa, który zagapił się i prawie wszedł mu pod koło. Krowy skręciły z asfaltu na bruk, mijając kościół, otoczony niskim murem, jaśminami i starymi lipami. Na drzewach siedziały wilgi. Śpiewały na pogodę, melodyjnie i głęboko. Kuleszy ten głos nieodmiennie kojarzył się z gzami. Wybrzmiewał późną wiosną i przez połowę lata, w czas, gdy latającego kurewstwa było najwięcej.

    Krowy dreptały powoli wzdłuż muru, obchodząc zaparkowany na poboczu samochód. Kulesza zmrużył oczy i osłonił je dłonią. Chyba znał tego zielonego rumpla. Podjechał składakiem bliżej, żeby się upewnić. Jedna z krów zatrzymała się i wilgotnym nosem przesunęła po szybie, zostawiając na niej rozmazany, mokry ślad. Kulesza przegonił ją patyczkiem. Nie mylił się. Tą Skodą jeździł kiedyś Seweryn Maj, a potem jego wnuczka. Kulesza zatrzymał rower i zajrzał ciekawie do środka.

    W samochodzie, na rozłożonym płasko siedzeniu kierowcy, spała dziewczyna. Miała zamaszyste, brwi, mnóstwo piegów i bojową minę. Jej głowę otaczała wielka ilość jasnorudych loków. Dłoń zacisnęła w sierści na karku czarno-białego psa, drzemiącego na siedzeniu pasażera. Pogrążonemu we śnie psu drgały łapy.

    No proszę. Postrzelona wnuczka Seweryna we własnej osobie. Kulesza zaśmiał się do siebie i pokręcił głową. Co ona tu robiła, do licha, o tej porze? Majowie mieszkali ledwie kilka kilometrów stąd, na Brzozowisku. Młoda mieszkała w Gdyni. Czemu zatem była teraz tu, pod kościołem? Bez sensu.

    Ot, i zagadka. Drapiąc się po brodzie, Kulesza stał i przyglądał się wnuczce Seweryna. Podobna była do niego. Maj też miał taką wojowniczą minę, czy spał, czy nie, czy pił, czy trzeźwy był. Niezmiennie, do samego końca. Stary despota. A ta młoda w dziadka się wdała. Była z tych dzielnych dzieciaków, co ich już teraz ze świecą szukać, i to na próżno. Kulesza dobrze pamiętał, jak latem, za dzieciaka, biegała po wsi z bandą chłopaków, i ful rozrabiali! Pierwsza była do zwierząt, do koni, do psów, krowy sama prowadziła na łąki, a ledwo od ziemi odrosła, mała taka, papuśna, a tych włosów to zawsze miała za dużo. Wiecznie potargana i umorusana była. A błysk w oku jaki! A mina! Zarechotał na samo wspomnienie.

    Pies nagle otworzył oczy i na widok Kuleszy trzepnął kilka razy ogonem. Poczciwy kundel. Wyglądał znacznie przyjaźniej, niż jego właścicielka. Kulesza zreflektował się, że minęło go już całe stado. Machnął ręką. Tak czy siak, nie dowie się pewnie, o co tu chodzi. Odbił się nogą od ziemi, umościł wygodnie na siodełku i pojechał dalej. Na łące między wybudowaniami było jego pastwisko. Pierwsze krowy już skręcały z drogi na pole.

    A młoda ciągle tym rzęchem po dziadku jeździ - myślał Kulesza. Sentyment musi mieć. Nic dziwnego, kochała przecież starego. Czym on sobie zasłużył na taką miłość? Cholera go wie. Odwiedzała go w każdy weekend, nawet jak już starsza była, do liceum chodziła. Końmi się zajmowała, stolarki się uczyła. Na studia poszła, a o dziadku ciągle pamiętała. A po jego śmierci sama z ojcem Brzozowisko wyremontowała, istne cacko z dworku zrobili. I wciąż Majów odwiedzała, opiekowała się tymi starymi końmi Seweryna, kto inny dawno by je już na jatkę posłał.

    Żeby tak jego Paweł o nim pamiętał, gospodarstwo odwiedzał, inwentarzem się zajął. Ale gdzieżby tam. W Choczewie mieszkał, ledwie dziesięć minut drogi autem, a szkoda mu było fatygi, żeby starego ojca odwiedzić.

    Kulesza splunął. Jakiś mały, biały piesek jazgotał za płotem jednego z nowych domów, graniczących z jego łąką. Kulesza spojrzał na psa z pogardą. Spod białych kłaczków zwierzęcia prześwitywała delikatna, różowa skóra. Pies wyglądał, jakby miał zaraz zdechnąć z wysiłku, od tego jazgotania.

    Rany boskie. Nawet psy kiedyś były lepsze.

    Parszywe czasy.

    Wilgi wciąż śpiewały głęboko i dźwięcznie, niepomne skojarzeń, jakie budziły w starym Kuleszy. Kląskały słowiki i pokląskiwały pokląskwy, a jaśmin pachniał jaśminem, słodko i odurzająco, jak zawsze, niezależnie, czy czasy parszywe były, czy nie. Kwiatki jaśminu zaglądały przez uchylone okno do starej Skody, do twardo śpiącej dziewczyny o bojowej minie i do jej czarno-białego psa. 

    Dziewczyna nazywała się Alicja Maj. Była wnuczką Seweryna Maja, córką jego syna, Zbigniewa, i w noc poprzedzającą świetlisty, mglisty poranek uciekła z domu.



Żeby nie było, że same u mnie smętki 😊


Serwus!

Komentarze