Wycieczka po Oliwie.

 Już prawie koniec stycznia. Echa noworocznych wybuchów i postanowień całkiem ucichły, a większość z nas przyzwyczaiła się już do zapisywania w dacie '23 zamiast '22. Styczeń snuje swą smętną pieśń, pełną ciemności, melancholii i błota...

Kaszubski styczeń.

Mrrr... uwielbiam!

Ale nawet mnie, wielbicielce krótkich dni i przedługich nocy, szarość czasem daje się we znaki, szczególnie, gdy z pewnych względów ograniczam spacery do dwóch tras – do naszego parku lub w stronę torów, oglądać pociągi. Minęły już w ten sposób dwa miesiące i dałabym się pokroić za możliwość przechadzki po Piaśnickich Łąkach albo strzebielińskim lesie. Byłoby łatwiej, gdyby nastąpiło jakieś urozmaicenie na tych utartych szlakach, żeby to czasem śnieg spadł, albo słońce zaświeciło... a tu nic. Codziennie to samo. Szaro, szaro, szaro. Te same rozdeptane na chodnikach psie kupy. Zosia zna już na pamięć ich rozkład i omija je z godną podziwu gracją, czasem tylko zwróci mi uwagę, gdy pojawi się coś nowego („Mamo, nowa kupka tu jest!”). Zna też już wszystkie gatunki okolicznych ptaków, każdego kota, psa i rozkład jazdy autobusów, bo oboje z Grzesiem uwielbiają je śledzić z naszego okna.

Mija czas, w gruncie rzeczy miło i szczęśliwie, a dzieci codziennie zachwycają czymś nowym. Zosia coraz piękniej mówi i jest kolejnym żywym przykładem na to, że czytanie dzieciom książek NIGDY nie jest czasem straconym. Grześ odkrywa wszelkie granice fizyczne i psychiczne i szturmuje je z podziwu godnym uporem, który przekroczył już moje pojęcie – nie spodziewałam się, że jakiekolwiek dziecko może być AŻ TAK uparte – i do tego jest najsłodszym i najmilszym cherubinkiem na świecie. Czasem ściany domu drżą od ich śmiechu, a czasem od wrzasków, gdy się kłócą.

Dobrze jest czasem wziąć urlop od tego domowego szczęścia. Nawet taki parogodzinny. I na dziś – koniec słów! Dalej jest już tylko fotorelacja z mojego krótkiego urlopu, który spędziłam w Gdańsku Oliwie z dwiema moimi przyjaciółkami od serca :) i tak, jak przyrodnicze klimaty wchodzą mi o wiele łatwiej i przyjemniej, niż miejskie, to w starych dzielnicach Gdańska, a w szczególności w Oliwie, jest coś takiego, że dobrze mi się tam robi zdjęcia. A Ten Dzień był na zdjęcia wręcz wymarzony.

Swoją drogą, staram się jakoś nadążyć za nowoczesnością, nie spróchnieć, nie skostnieć, jakoś tam po swojemu iść do przodu, ale tak, jak nigdy nowoczesnego budownictwa miejskiego nie lubiłam, tak nie lubię i nigdy nie polubię, chyba, że w modę zamiast szklanych brył wejdzie drewno, cegła i kamień, a zamiast betonu – zieleń roślin. Więc owszem, viva la nowoczesność, ale w miastach zachwyca mnie jedynie to, co stare, a czasem już i spróchniałe, i popękane.

Miało być dość słów, a sypią mi się jak głupie. No, ale teraz to już koniec. Naprawdę.

Tylko zdjęcia.

























💖



Poświęcenie było owocne, i obyło się bez strat w ludziach i urządzeniach. Brawo Ty!



Wytrwaliście do końca tej fotograficznej uczty? Czy była ona raczej jak sałatka jesienna z przewspaniałego lokalu "Tu Można Marzyć"? Na wszystkich bogów, ta sałatka była przepyszna, ale było jej tak dużo, że nie podołałam do końca. Choć przyznam, że soczewicę wcięłam całą, do ostatniej kuleczki... "Tu Można Marzyć" jest wdzięcznie położone naprzeciw oliwskiego parku. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, nawet osoba z celiakią. Polecam ze wszech miar i z całego serca.  

Dla najwytrwalszych piosenka. Moja ukochana Basia Urbańczyk, cudowne Blurred Pink.


Serwus!
 

Komentarze