Wiosenka

         I jak tam, przygotowani na Wielkanoc? Pisanki gotowe? Okna umyte? Serca czyste? Kurze starte? Bazie w wazonie?...

    Och, przepraszam. Już po świętach. 

    Na po świętach życzę Wam spokoju, zdrowia i miłości. Miłości, Miłości przez duże M, Miłości do świata, do siebie, do ludzi, do zwierząt, do natury, do drzew, do pracy, do słońca, do deszczu, do dni, do nocy... takiej miłości, czasem trudnej, nie prostej, ale prosto z wolnego serca, nie koniecznie wolnej od błędów, ale nieograniczonej granicami, ideami, barierami, murami i uprzedzeniami. Takiej Miłości Wam życzę. Niech się spełni.

    Nie wiem jak Wy, ale ja tam lubiłam kiedyś sobie posprzątać na wiosnę. Należę do tych nieszczęśników, którzy lubią porządek, czyste okna i sezonowe dekoracje w całym domu. Rozumiem też każdego, komu na takich duperelach nie zależy. Mnie, niestety, wciąż zależy. Tylko, że z braku czasu (i ostatnio też siły), od kurzu odwracam wzrok, przez okno nie patrzę, a sprzątam tylko, jak już naprawdę nie mam innego wyjścia. Przed samą Wielkanocą wzięłam tyłek w troki i wyciągnęłam moje stuletnie wiosenne dekoracje - zające z wosku, które z roku na rok coraz bardziej przypominają gremliny z racji tego, że w wiosennym cieple pomalutku się od lat rozpływają, dekupażowe pierdółeczki, koguciki, króliki, pisanki itp. 

    Wiosenne przesilenie zmogło mnie bardziej, niż zwykle, bo zawsze zabierałam się do tych dekoracji z dzikim entuzjazmem. W tym roku - zero zabawy. Null. Wiosenna deprecha na całego.


    Za to naprodukowałam z Zosią i Grzesiem takich oto wieszadełek z masy solnej. Radocha Zosi z zabawy masą solną i z malowania była bezcenna, i miałam co powiesić na brzózkach. 

    Brzózki, moją kolejną zwyczajową wielkanocną radość, zrywałam w tym roku, klnąc pod nosem, bo wybraliśmy się z rodzinką na wiosenny spacer, gnani bardziej desperacją i tęsknotą za łąkami, niż czymkolwiek innym, bo pizgało tego dnia nieludzko. Przeszliśmy z dziećmi może ze sto metrów, przeszlibyśmy i sto tysięcy, bo akurat wiało nam w plecy i dzieci leciały przed siebie, pędzone tym wiatrem jak łódki na pełnych żaglach. Niestety, trzeba było też wrócić. Pod wiatr te sto metrów okazało się niewyobrażalnie długie, a ja po zapakowaniu dzieci do auta jeszcze desperacko te brzózki cięłam... do tej pory czuję ból w odmarzających palcach.

Brzózki

Komu jeszcze z bazi wygląda jednorożec?

        Jesteśmy z Piotrkiem na terenowym głodzie. Piotrek znosi to trochę lepiej niż ja. Czasem tak bardzo brakuje mi wypadu w teren, że zaburza mi to normalne funkcjonowanie. Czarny dym spowija mi myśli, mam wrażenie, że już nigdy nie wydostanę się z domu, nigdy już nie zrobię zdjęć wilkom ani fokom, nie będę podpatrywać jeleni ani biegać zwierzęcymi ścieżkami po bezdrożach, a jeśli kiedyś nadejdzie taki moment, że będziemy mogli znów pojechać w teren tylko we dwoje, to będziemy tak starzy i schorowani, i wyczerpani, że nie zrobimy nawet kroku w dzicz, tylko padniemy twarzami w bagno i tak zostaniemy, albo w ogóle nie będziemy w stanie ruszyć się gdziekolwiek... Podejmujemy wtedy starania, żeby zapobiec zagubieniu się w czarnej dziurze złych myśli i zabieramy dzieci w miejsca trochę dziksze, niż rumski las.


    Dzieci odwdzięczają nam się tak, że dwadzieścia metrów od samochodu urządzają sobie konkurs na to, kto wrzuci do rowu najwięcej kamieni. Za nic nie chcą odpuścić tego najwspanialszego zajęcia na całym świecie, protestują jak szalone przy każdej próbie ruszenia dalej, nie pomagają ani groźby, ani prośby. Jesteśmy udupieni nad brzegiem kanału i czekamy, aż wyczerpią się kamienie w pobliżu.

Pięćdziesiąt kilogramów gruzu później...

      Szybko zaczynamy rozumieć, że to nie jest wycieczka DLA NAS, tylko DLA DZIECI, a plany, jak zawsze, możemy sobie wsadzić gdzieś. Po przełknięciu rozczarowania jesteśmy już w stanie docenić, jak ładna jest okolica. Cieszymy się napotykanymi lisami, kluczami żurawi, słońcem, rechotem żab, i widokiem szybujących po niebie kań. I choć tempo mamy zabójcze, to przynajmniej możemy się tym żurawiom, kaniom i lisom bardzo dokładnie przyjrzeć, choć z daleka. Lepsze to, niż nic. Napotykamy po drodze nowiuśkie bobrze żeremia.

Świeże żeremie, ledwie rozpoczęta budowa; żeby im teraz nikt tego nie zniszczył

    Spotkaliśmy nawet kunę.

Spotkanie z kuną

    A dla tych, co na poprzednim zdjęciu nie widzą kuny:

Dla jasności

        Naprawdę dobrze jest pobyć w miejscu, z którego nie słychać przejeżdżających ulicami aut, i w którym przez pięć godzin spotkaliśmy tylko jedną osobą - pana na skuterku z plecakiem pełnym wędek. Może nie przeszliśmy całej planowanej trasy, ale wystarczyło, żeby spotkać kilka dzikich zwierząt, napotkać tropy jeleni i wilków, trochę nawąchać się innego powietrza. Sama świadomość, że jest się w miejscu, w którym po zmroku rozlega się w trawie tupot szarych łap, a z gęstych młodników i zarośli ostrożnie wychodzą jelenie, daje poczucie bezpieczeństwa. Póki co, wszystko jeszcze na nas czeka. 




    Wiecie, jak ciężko jest podejść rechoczące żaby? Czujne są! A ja od kilku lat choruję na błękitne żaby moczarowe i na wiosnę zaglądam w każdą kałużę na polu w ich poszukiwaniu. Tak było i tym razem, ale nie wiem, czy to gody już minęły i żaby wróciły do swoich zwykłych kolorów, czy po prostu nie spotkaliśmy moczarówek, tylko jakieś inne żabska. Umiem odróżnić trzcinniczka od łozówki po emarginacji lotek pierwszorzędowych, ale na płazach kompletnie się nie znam. Odróżniam jaszczurkę od traszki, ot co. 

    

Moczarowa, czy nie moczarowa? Szkoda, że nie odpowie...

Zabawa w "znajdź żabulę"

        Mimo drobnego rozejścia się oczekiwań rodziców i dzieci, wypad oceniamy bardzo pozytywnie. Myślę, że wszyscy. Na pewno Piotr, Zosia i ja, a myślę, że i Grześ by się dołączył. Tylu kamieni, ile wrzucił do tego jednego kanału, to w całej Rumii by nie znalazł. A ilość koparek, betoniarek i innych sprzętów ciężkich, które mijaliśmy, jadąc naszymi wiecznie "w budowie" drogami, zadowoliłaby każdego koparkowego konesera.

        


        A dziś rozmawiałam trochę z Zosi logopedą. Póki co, nie mamy się spieszyć z wysyłaniem Zosi na diagnozowanie autyzmu, ale nie możemy też tego wykluczyć. Na moje oko nawet, jeśli Zosia jest w spektrum, to będzie wśród dzieci wysokofunkcjonujących. Ale moje oko może być zawodne, bo żadna ze mnie specjalistka. Potrzebuję rozmowy z kimś mądrzejszym, bo mam wrażenie, że mogłabym być lepszą mamą, gdyby ktoś mną odpowiednio pokierował. Zosia wymyka się ramom, nawet bardzo szerokim. Wiem, wiem, że każde dziecko jest inne, ale pewne schematy są przez dzieci powielane, i nic w tym złego, tak jest dobrze. Zosi obce są wszelkie schematy, a mi - a raczej nam - ciężko jest czasem zrozumieć Zosi ścieżkę rozwoju. To ścieżka, jak żadna inna - cudowna i czasami trochę dziwna, a czasem tak najeżona kolcami, że aż boli. Tak bym to pokrótce określiła. Daje do myślenia, prawda? Daje też czasem porządnie w kość. Zachwyca, owszem, ale jest bardzo, bardzo wymagająca.
    Jeśli Zosia jest w spektrum, nie zmieni to naszego podejścia do niej. Diagnoza ułatwiłaby nam pewne sprawy, ale nie sprawi, że nasze życie wywróci się do góry nogami. Już się wywróciło, gdy Zosia pojawiła się na świecie. Od samego początku staramy się rozumieć i przyjmować Zosię taką, jaka jest, bo prawda jest taka, że z Zosią od początku było inaczej, niż z większością dzieci. I ten szacunek do jej drogi rozwoju jakoś już wszedł nam w krew. Chciałabym tylko, żeby inni też szanowali ją tak, jak my. A wiemy, że ciężko będzie Zosi, z jej hiperwrażliwością, z jej emocjami, wyobraźnią, no zwyczajnie łatwo jej wśród ludzi nie będzie. Dlatego cieszę się, że Zosia już jest pod opieką poradni. Wiele zajęć tam nie ma, raptem tylko logopedę, ale muszę przyznać, że pani A. jest niesamowita. To kobieta o bardzo szerokim horyzoncie widzenia - w Zosi zajęcia wplata elementy fizjoterapii, psychologiii i terapii sensorycznej. Mam do jej pracy ogromny szacunek. 
    Boję się przedszkola. Boję się strasznie. Na zajęciach przygotowawczych, w grupie ośmioosobowej, w których udział biorą też mamy, Zosia radzi sobie dobrze, ale wciąż jest z grupy najbardziej wycofana. Raz jest lepiej, raz gorzej. Co przyniesie nam wrzesień? Zobaczymy. Jeszcze tyle czasu przed nami. Na pewno jeszcze wiele się zmieni przez tych kilka miesięcy.
     
    Jedno jest pewne - nie musimy się już martwić o Zosi rozwój mowy. Mowę rozwija perfekcyjnie. Ma pamięć jak słoń, gada wierszykami - oczywiście, gdy chce, a także zdarza jej się wspomnieć nam, że "kotek znów się porzygał, o tam". 

Zosia i Rudzik

        Na koniec wspaniały wiersz Mirona Białoszewskiego. Przeczytajcie całość, bo warto!

za wiosennym podmuchem
poczułem się pół-duchem
pół-dupem


    Czyż nie porażająco trafne podsumowanie wiosennego przesilenia?!

    A na koniec Alex Nevsky i czysta wiosna w jego muzyce. 


   Serwus!






Komentarze

  1. Poświątecznie też ci życzymy dużo wiosny, szerszych pól, niebieskich żab i zebrania się do kupy jako wiosenna całość :) Życzy ktoś, kto też nie lubi być pomiędzy zimą a wiosną!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz