Kwiaty, zapachy i mutyzm

            Znacie tego mema o trzech porach roku w Polsce? Jest zimno i ciemno, zimno i jasno, oraz ciepło i jasno. Rzecz jasna, ciepło i jasno trwa odpowiednio krótko w stosunku do pozostałych pór roku. Gwoli ścisłości, dzieci nie znają żadnych pór roku i są niespotykanie odporne na wszelkie warunki atmosferyczne. Potrafią godzinami stać w deszczu, mrozie bądź też pizgawicy i rzucać kamienie/szyszki/patyki do kałuży/rzeki/dowolnej substancji chlapiącej znajdującej się w bezpośredniej okolicy.       

Kwiatki na rozładowanie emocji

        Zawsze lubiłam wszystkie pory roku, ze szczególnym uwzględnieniem jesieni i zimy. A teraz zdziadziałam, lub też zmamiałam na wskroś. W kościach łupie, ręce marzną, czapki praktycznie nie zdejmuję, bo uszy przewiewa, nerwowo drepczę i wystaję w pobliżu swych dzieciąt, wydając z siebie charakterystyczne pomruki: "Długo jeszcze?... Idziemy?... Skończyliście?... Ziiiiimnoooo.... Głooooodna...". I czekam, czekam lata, żebym mogła dla odmiany pomarudzić na nieznośny upał, brak deszczu, za dużo deszczu, gzy, ślimaki, muchy, mszyce i gąsienice. 

    Permanentne zmamienie.

    ALE.

    Bywają też oczywiście takie chwile, że ciężko z radości wydolić. Na przykład, jak kwiaty zaczynają kwitnąć, a bomble są nimi zachwycone.

Zosia zbiera mleczyki

Wiosenne trendy torebkowe

            Wiecie, jak mi zęby zgrzytają, jak dzieci zbierają kwiaty z miejskich trawników? Oczyma wyobraźni widzę te wszystkie sikające na nie psy. Duszę w sobie odruch i okrzyk: "Zostaw, to brudne", no i zbierają, zbierają do woli. Potem mam taką ładnie udekorowaną torebkę i szczęśliwe dzieci z bardzo brudnymi łapkami. 

    Pozwalacie dzieciom wąchać kwiaty? Pozwalajcie. Sami podtykajcie im kwiaty pod nos. Niech wąchają, nich niuchają, niech się zaciągają. Niech wiedzą, jak pachną mlecze, zioła, hiacynty czy stokrotki, albo kwitnące mirabelki. Kiedy przechodzimy koło kwitnących krzewów, Zosia zawsze pakuje nos w kwiatki, a Grześ domaga się gałązki i wącha ją sobie przez pół spaceru.

Tu Grześ co prawda wygląda, jakby sobie w zębach grzebał gałązką, ale uwierzcie mi, że tego nie robi; UWIERZCIE...


        Taka spacerowa aromaterapia. Zapachy uspokajają. Przywołują wspomnienia. Docierają do serca. Jak muzyka.

    Piotrek ma w zwyczaju kupować mi kwiaty. Uwielbiam dostawać kwiaty. Pachnące goździki, słoneczne gerbery... Odkąd pojawiła się na świecie Zosia, Piotrek kupuje kwiaty też dla niej. A gdy pojawił się na świecie Grześ, zaczął kupować kwiatki i dla Grzesia. I wiecie, kto z nas najczęściej domaga się, żeby podać wazon z naszymi kwiatkami? Właśnie Grześ. Ogląda każdy kwiat po kolei. Dotyka, głaska płatki, wącha, na koniec nawet daje im buziaka. Może kiedyś zapach goździka będzie mu się kojarzył z czymś miłym. Z domem, z nami, ze spokojem. 

    Jakie zapachy kojarzą Wam się z dzieciństwem, domem, bezpieczeństwem? Zapachy roślin, czy domowych wypieków mamy albo babci? Zapach jakiegoś wyjątkowego perfumu, a może szamponu? Warzyw? Owoców? A może benzyny? Śmiejcie się lub krzywcie, ale dla mnie zapach benzyny to zapach wczesnego dzieciństwa i wycieczek, nieodłącznie związany z zapachem foteli w starym fiacie wujka, pierwszym samochodzie, który pamiętam, który tata pożyczał, gdy jeździliśmy całą rodziną nad jezioro, nad morze, na wieś. Podobny zapach mają dla mnie PKS-y. Pamiętam, że okna w PKS-ach były tak wysoko, że musiałam siedzieć mamie na kolanach, żeby coś widzieć. A czym jeździłam po Bieszczadach? Tylko PKS-em. I stopem. Busy pojawiły się w moim życiu stosunkowo późno. Jestem PKS-owym pokoleniem.  

        Moje zapachy z dzieciństwa to jeszcze zapach mleczy, pokrzyw, mokrej po deszczu ziemi w letni dzień, zapach krów, zapach jeziora i psiej sierści. Że już nie wspomnę o zapachu lisiej fermy, który czasem uderza we mnie, gdy przejeżdżam rowerem przez Kazimierz. Akurat ten zapach budzi we mnie mieszane wspomnienia. Ale o tym innym razem.



            Oto Zoś. Nasza wygadana dziewczyna z mutyzmem wybiórczym. Tak na dziś wygląda diagnoza, która na przestrzeni lat może jeszcze się zmienić, ale nie musi. Najlepiej byłoby, gdyby zmieniła się w diagnozę stwierdzającą, że Zosia nie ma już żadnej fobii. Przewrotne myśli chodzą mi po głowie. Takie myśli, co to szepczą: "Dobrze, że to tylko mutyzm... TYLKO mutyzm...". Zaraz potem drugie myśli warczą: "I co, cieszysz się, że twoje dziecko ma fobię i stany lękowe?! No rzeczywiście, nic, tylko się cieszyć!", na co trzecie myśli komentują: "No dobra, przecież wiadomo, że łatwo nie będzie, ale fobię można całkowicie wyleczyć!". Wtedy udziela mi się mężna część jaźni, stająca w obronie osób w spektrum, które przecież nie są chore, a neuroróżnorodne, i przecież gdyby moje dzieci były w spektrum, w niczym nie umniejszyłoby to naszej miłości czy nie zmieniłoby podejścia do nich, a na koniec odzywa się ta najbardziej obiektywna i rzeczowa część mnie: "Wszystko dobrze, jasne, ALE: nie da się ukryć, że osoby w spektrum MAJĄ gorzej w społeczeństwie, i to się nie zmieni, póki świadomość tego społeczeństwa nie wzrośnie. Więc DOBRZE, że to TYLKO MUTYZM."

    Ludzie wciąż myślą, że autyzm można nabyć z różnych źródeł - ze szczepionek, z jedzenia, z powietrza... pytają: "Autyzm? A skąd autyzm?". Nie wiedzą, że z tym się rodzi, nie wiedzą, że z tym można "normalnie" żyć, ani nie wiedzą o tym, że w życiu spotkali co najmniej kilka wysokofunkcjonujących osób autystycznych. Zapytajcie sami siebie, z czym kojarzy Wam się autyzm. Różnie bywa, prawda?... I nic dziwnego. Nie przypominam sobie, żebyśmy uczyli się o autyzmie w szkole. Nabywamy wiedzę z tego, co zasłyszymy, co mówią inni, co inni widzieli, słyszeli, z filmów, memów, wiadomości, nie zawsze rzetelnych i odpowiadających prawdzie. I dopóki to się nie zmieni, osoby w spektrum będą miały ciężej. O neuroróżnorodności powinno się obowiązkowo uczyć w szkołach. Podobnie jak o wielu innych rzeczach, ale to już temat rzeka, na inny post.

            Teraz mi kością w gardle staje każdy krzyk na Zosię, każdy moment, w którym puszczały mi nerwy. Pytam siebie, komu łatwiej opanować złość i frustrację, mnie, czy trzylatce ze stanami lękowymi? Mielę w sobie wstyd za siebie... no i trudno. Nie zmienię przeszłości, ale przyszłość stoi przed nami otworem. Mimo wszystko, nie jesteśmy tacy najgorsi, skoro pracując z Zosią, jeszcze nawet bez diagnozy, udaje nam się robić postępy. Przypominam sobie wszystkie momenty, kiedy bez ciśnienia, za to z dużą dozą wyrozumiałości, udawało nam się opanowywać wielkie burze emocjonalne i kończyć je śmiechem. Da się, choć bywa trudno.

    Taki jeden moment, który zapadł mi w pamięć, był na Zosi trzecich urodzinach. Zosia miała zdmuchnąć świeczki na torcie. Za nic nie zrobiłaby tego z całą rodziną wpatrującą się w nią z oczekiwaniem. Co zrobiliśmy? Wynieśliśmy tort do sąsiedniego pokoju, gdzie z garstką najbliższych, bez śpiewania "sto lat", na zupełnym luzie, Zosia zdmuchnęła sobie świeczki. 

    Drobne kroczki. Drobne gesty. Niby mało ważne, ale przecież z drobiazgów składa się całość... Powoli opanujemy tego potwora, zwanego fobią.

    Rodzina jest pomocna. Mam taką rodzinę, w której nie ma zwyczaju namawiania dzieci do publicznych wystąpień, buziaków, jedzenia i tulasów na siłę. Od samego początku każde dziecko jest szanowane. Nigdy nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakie to cenne, dopóki nie poznałam kilku innych rodzin i nie usłyszałam kilku opowieści moich znajomych, jak może wyglądać rodzinny obiad. Nie wiedziałam, jaką wagę mają takie rzeczy, jak swoboda w wyborze, czy się kogoś na powitanie pocałuje, czy nie, możliwość zostawienia na talerzu niedojedzonego posiłku czy w ogóle odmówienie posiłku, spaceru, spotkania. 

    U Zosi ważna jest nawet możliwość wyboru, czy założy do malowania farb fartuszek, czy nie. Dzieci raczej nie mają oporów przed fartuszkiem, dopóki nie trafi się taka Zosia, która z jakiegoś powodu fartuszka nie trawi. Owszem, mogłabym, za radą jednej mamy, po prostu jej go założyć, z tym, że to dla nikogo nie skończyłoby się dobrze. Fartuch szeleści i ma dziwną fakturę. Rozumiem. Nie zmuszam. A Zosia maluje w starej koszulce, i też jest dobrze. 

   Dobrze, że w swoim czasie zaufaliśmy z Piotrkiem sobie i nie cisnęliśmy szczególnie Zosi, żeby zaczęła mówić szybciej, głośniej, więcej. Fraza: "Nie udało się teraz, uda się później" - towarzyszy nam już dość długo. Ważna fraza. Do zapamiętania. "Powiedz: mama. No, weź. No proszę..." - też było, a co. Przyznaję. Ale zaraz potem następowało: "Nie? To nic. Innym razem". Weszło nam to w nawyk. Pewnie jeszcze nie raz się przyda.

    Znacznie gorzej znoszę Zosi perfekcjonizm. Czasem trudno mi wytrzymać ustawianie butów w stosownym rządku, z zapiętymi idealnie równo rzepami, lub układanie śliniaczków kolorystycznie i odrzucanie do kosza na pranie tych z najmniejszą choćby plamką. Wycieranie do sucha łazienki z każdej mikrokropelki wody. Powtarzam sobie: "Zostaw. Nie ruszaj. Macie czas. Nerwy nie pomogą. Osiągasz zen...".

    Co innego oczywiście, gdy robię to wszystko JA. Bo ja robię takie rzeczy szybko i sprawnie, nie to co trzylatka! Masz ci los, mądrala "dorosła" się znalazła...    

Rudzik odwraca uwagę

         Chciałabym zakończyć ten wpis radą dla rodziców. Zawsze wzbraniałam się przed radami, tak przed otrzymywaniem ich, jak i dawaniem. Gdy słyszę: "dam ci radę...", dostaję dreszczy, a nawet wysypki. Cała jestem na "nie" dla rad, ale co zrobić, tym razem nie mogę się powstrzymać. Jest to rada, o zgrozo, do młodych rodziców.

    Jeśli macie przeczucie, że coś jest na rzeczy, że Wasze dziecko może mieć zaburzenia rozwojowe, stany lękowe, jeśli długo nie mówi, mówi tylko szeptem, lub mówi tylko do Was, a milczy w przedszkolu, w sklepie, u mniej znanej cioci, jeśli jest hiperaktywne, lub wręcz przeciwnie, nad wyraz spokojne, jeśli budzi się w nocy z napadami straszliwego płaczu, którego nie sposób utulić, innymi słowy - jeśli cokolwiek w rozwoju Waszego dziecka Was niepokoi, nie słuchajcie, że z tego "wyrośnie". Zgłoście się do najbliższej Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej. To nic nie kosztuje, a może zdziałać wiele dobrego. W najlepszym razie po kilku wizytach upewnicie się, że wszystko jest w porządku, możecie też uzyskać potwierdzenie, że trzeba się nad czymś pochylić, popracować. Dostaniecie skierowana na konkretne badania. Otrzymacie fachową pomoc. 

    Weźcie pod uwagę, że od złożenia papierów w Poradni do pierwszej wizyty może minąć kilka miesięcy, więc lepiej z tym nie zwlekać. Czas ma znaczenie. 

    Jeśli coś Was niepokoi, szukajcie przyczyny u specjalistów, a nie w Internecie. To też jest bardzo ważne. I nie bójcie się dociekać i drążyć. Nie zważajcie na takie uwagi, jak "po co wy dziecko męczycie tymi badaniami". Nauczcie się puszczać to mimo uszu. Wy jesteście rodzicami, Wy znacie Wasze dziecko, Wy, nie znajomi, nie obcy ludzie, nawet nie ciocie, wujki i dziadkowie, tylko Wy, i jeśli zapala Wam się czerwona  żaróweczka, nie ignorujcie jej.  







A na koniec piosenka.


Serwus!

 

Komentarze